Ilekroć umieszczam coś na fb, kilka osób wyrzuca mnie z grona znajomych. I się nie dziwię. O tym jaki jestem paskud przekonałem się nie raz m.in. 16 października, cztery dni temu, na dzień przed ewangelizacją, tuż przed pracą, gdy czekałem na czerwonym świetle, kiedy złościłem się na żonę i dzieci oraz na ludzi pod zamkiem w Łapalicach, a nawet podczas uroczystego nabożeństwa.
Podczas wczorajszego ulicznego spotkania mogłem wyglądać na wzór pobożności. Miałem głębokie przesłanie, za które wielu uczestników mi dziękowało, gdyż byli mocno dotknięci. Wydawało mi się, że jestem w świetnej duchowej formie. Tak się czułem. Jednak podczas rozmowy z Szymonem o Bogu, ludziach bezdomnych i służbie na ulicy nastąpiła chwila prawdy o mnie samym. Kiedy wznosiłem się na szczyty nauczycielstwa i elokwencji, płynnie przechodziłem z tematu na temat, kiedy uświadamiałem, wyjaśniałem i nauczałem, nagle zrobiło mi się słabo pod wpływem moich własnych słów, które mną wstrząsnęły, przeraziły i przeszyły. Stało się to wtedy, kiedy do mojego rozmówcy z wielkim autorytetem powiedziałem, że to jaki człowiek jest tak naprawdę okazuje się wtedy, gdy jest on sam na sam ze sobą, kiedy nikt go nie widzi. To o czym wtedy myśli, czego pragnie, co robi objawia faktyczny stan jego serca. Nagle zdałem sobie sprawę z tego jak często nie jestem taki, jak podczas tego spotkania na ulicy. Moje kazanie otworzyło mi moje własne oczy i skłoniło do głębszej refleksji nad samym sobą. Prawdopodobnie byłem największym beneficjentem wczorajszego spotkania. Dzięki Bogu.