Na początku lat 80. napisałem wiersz, w którym zawarłem moją młodzieńczą frustrację:
„Osaczony przez popękane płyty chodnikowe,
połamane drzewka i kapsle na trawnikach,
przez miejsca dla kwiatów,
na których leżą porozbijane butelki po piwie” (fragment)
Wychowywałem się w centrum szarego miasta. Nasze okna były na wpół przejrzyste, bo po drugiej stronie ulicy znajdowała się kotłownia, która straszliwie dymiła. Jednocześnie była to melina, do której przez cały dzień i noc zdążały pielgrzymki ledwie trzymających się na nogach facetów. Na klombach przy naszym bloku nie rosła trawa. Zdeptana przez hordy dzieciaków nie mogła się przebić. Nie brakowało natomiast psich odchodów. Do domu często wracałem z niespodzianką pod butem. Bardzo mnie to wszystko przygnębiało. Szkoła była znaczącym urozmaiceniem szarej codzienności.
Pewnego dnia, gnany głodem wolności, chwyciłem za szpadel i przekopałem kawałek czarnego trawnika. Sąsiadka przyniosła mi z działki rośliny. Ogrodziłem moje miejsce na ziemi i stanąłem na jego straży. Pojawiły się pierwsze pąki, łodygi, a potem kwiaty. Radości nie było końca. Dzieciaki patrzyły i zazdrościły. Wkrótce druga część trawnika została zagospodarowana, ale już przez kogoś innego. Po pewnym czasie nie było już ziemi niczyjej. Każdy skrawek ziemi był skolonizowany przez kolejne dzieciaki. Nasze podwórko nie było już szare. Zamieniło się w piękny ogród. Sąsiedzi podlewali z okien kwiaty, które wieczorami pachniały. W nasze progi zawitało piękno. Miałem 13 lat.
Niedługo potem do mojego życia zaprosiłem Jezusa Chrystusa, który na zdeptanej ziemi mojego serca zasadził swoje ogrody. Odeszło przygnębienie i pragnienie robienia złych rzeczy. To miejsce zajęło pragnienie czystego życia dla Boga. Stało się zgodnie z obietnicą: „Na Eden (Bóg) zamieni pustynię, a stepy na ogród Pana. Zapanują w nim radość i wesele, pienia dziękczynne przy dźwięku muzyki (Iz 51,3). Było to największe wydarzenie w moim życiu, z którego wynikały wszystkie inne. Stało się to w 1984 i trwa do dzisiaj.