Jeden z moich kursantów powiedział mi kiedyś, że ma wrażenie, że następnym wielkim wydarzeniem w jego życiu będzie jego pogrzeb. Nie wiedziałem co mu powiedzieć, bo miałem 27 lat i duży apetyt na życie. Jednak kilka lat temu znalazłem się w miejscu podobnym do mojego kursanta sprzed lat. Czułem, że coś ważnego moim życiu się już skończyło i nigdy nie wróci. Siadała mi kondycja, nastrój, chęci do działania. Bałem się, że z kolejnym latami będzie coraz gorzej. To nie napawało optymizmem.
Dwa lata temu kupiłem sobie rower, aby nie poddawać się złym okolicznościom. Planowałem wyprawę życia. Jednak wkrótce się rozchorowałem. Najpierw przez pół roku walczyłem z anginą, a potem poważnie siadł mi kręgosłup. Rower przez pół roku stał nieużywany i coraz częściej nachodziły mnie myśli, że tak już może pozostać. Pewnego razu pojechałem do lasu. Podjeżdżając pod niewielką górkę traciłem oddech. Byłem załamany. Doświadczenie potwierdzało moje obawy. Było ze mną źle. Bardzo źle.
Nadeszło lato. Czułem, że to ostatni moment, aby to zrobić. Pewnego dnia wsiadłem na rower i bez przygotowania przejechałem z Helu do Świnoujścia w 6 dni. Było ciężko. Wróciłem jednak szczęśliwy i pełen marzeń. Od tamtego czasu jeżdżę regularnie. Jeżdżę nie tylko gdy jest ciepło i jest ładna pogoda. Wsiadam na rower, bo muszę, bo mnie pcha, bo nie potrafię inaczej. W słuchawkach leci smooth jazz z londyńskiej lub nowojorskiej rozgłośni. Czuję się dokładnie tak samo, jak wtedy gdy miałem 22 lata. Mam kondycję. Nogi i płuca dają radę. Na odcinku 200 m podjeżdżam na wysokość 15 pięter, bez zadyszki. Nie mam już anginy, ani problemów z kręgosłupem. Żona mówi, że jeszcze nigdy nie byłem tak męski jak obecnie. Z kolei ona jeszcze nigdy nie podobała mi się bardziej niż teraz. Każdego dnia dziękuję Bogu za to mini zmartwychwstanie, które nastąpiło, bo wyszedłem z domu i dałem sobie szansę.