Na bukowej polanie wysokiego morskiego klifu opieram się o pień drzewa pokonanego przez koalicję słońca, deszczu i wiatru podczas wiekowego zmagania. W majestacie roztacza się bezmiar turkusowych i lazurowych wód pieszczonych przez błękit nieba i biel rozleniwionych chmur. Po zimie piasek odkrył w końcu barwne głazy, aby się wygrzały na wiosennym słońcu w oczekiwaniu na gości. Chłodne fale podskakują od niechcenia, by dosięgnąć brzuchów rozgrzanych przez południowe słońce ptaków, lecz nieskutecznie. Nie pytając o zgodę po mojej nodze idzie robak. Nie przeszkadzam mu w pracy, którą ma dzisiaj do wykonania.
Jestem w miejscu najlepszym z możliwych, gdzie Bóg przechadza się siedmiomilowymi krokami i osobiście maluje swoją ręką obrazy na płótnie natury. Chciałbym się tutaj zatrzymać na dłużej, a nawet zamieszkać. Tutaj, gdzie ognisko jest kuchenką, modlitwa telefonem, las supermarketem, a nogi środkiem transportu.
Wychowałem się nad morzem. Gdy byłem dzieckiem, liczyły się jedynie zamki na piasku i lody na patyku. Potem kształtne ciała, ledwie odzianych, radosnych, dziewcząt. Teraz wolność, którą w końcu nauczyłem się dostrzegać i doceniać. Chcę nią już zawsze oddychać bez niepotrzebnych słów.
Maciek Strzyżewski