Góry pokazują jakim się jest naprawdę. Tam nie ma silnych. Tam nie można być zarozumiałym. Tam nie można udawać. Góry uczą pokory. Za to je cenię.
Małe, ale bogate
Miasteczko Zermatt (1600 m n.p.m.) to takie szwajcarskie Zakopane, z tym mieszka tam jedynie sześć tysięcy ludzi, za to w ciągu roku odwiedza je aż milion turystów. W mieście obowiązuje całkowity zakaz poruszania się pojazdów spalinowych. Mogą tam jeździć jedynie samochody o napędzie elektrycznym lub wozy konne. Samochód trzeba zostawić na oddalonym o kilkanaście kilometrów parkingu z kilkoma tysiącami miejsc. Do miasta dowozi kolejka, która oprócz samego przejazdu zapewnia malowniczą wycieczkę.
Zermatt z trzech stron otoczony jest górami, wśród których znajduje się kilkanaście czterotysięczników. Stąd jest to znakomite miejsce wypadów dla alpinistów, turystów i sportowców, w każdym razie ludzi z dużymi pieniędzmi. Miasteczko jest zadbane, bogate i ekskluzywne. Znajduje się tam blisko 400 hoteli z wszelkimi wygodami.
Można odnieść wrażenie, że większość osób na ulicach stanowią Azjaci, którzy falami wychodzą z dworca kolejowego z wielkimi walizkami i potężnymi aparatami fotograficznymi. Tajemnicę tego zjawiska odkrywam na spacerze po mieście, gdzie znajduję tabliczkę informującą o umowie partnerskiej Zermatt z dwoma japońskimi miastami Kyoto i Myoko. Podobno Japończyków ściąga tutaj przede wszystkim legendarna góra Matterhorn, która króluje nad miastem.
Góra – legenda
Matterhorn (4478 m n.p.m.) nie jest najwyższą górą Alp, ale chyba najbardziej znaną. Znajduje się na granicy Szwajcarii i Włoch. Stoi samodzielnie, co eksponuje jej ogrom. Oczarowuje tych, którzy się w nią wpatrują. Jej szczyt jest wielkim wyzwaniem dla alpinistów. Jest bardzo trudny do zdobycia. Żadna z tras tam prowadzących nie jest łatwa. Podczas prób zdobycia Matterhornu zginęło wiele osób m.in. Polaków.
Walka ze sobą
Nie przyjechałem do Zermatt, aby jeść, pić, zwiedzać czy jeździć kolejkami linowymi. Z jedenastoletnią córką, Jaśminą, kolegą – przewodnikiem, Maćkiem, oraz jego dziesięcioletnim synem, Piotrkiem, jesteśmy tutaj, aby chodzić po górach. Na szczęście nie potrzebujemy do tego pieniędzy, których nie mamy.
Ścieżka prowadzi pomiędzy drzewami, stromym zygzakiem do górę. Potem polanką w szczerym słońcu aż do skalnej ściany. Tam widnieje tabliczka z napisem: Via Ferrata, co po łacinie oznacza „żelazna droga”. Tutaj rozpoczyna się trasa wspinaczkowa, na długości której rozciągnięta jest stalowa lina asekuracyjna. Mam na sobie uprząż, lonżę i karabinki, którymi podpinam się pod linę. Za mną ustawia się kolejka ludzi. Każdy z innego kraju. Nie ma już odwrotu. Trzeba iść i to szybko. Dzieciaki idą dzielnie, chociaż jest im ciężko, bo są za niskie i ciężko jest im się przepinać. Początek trasy to strome skalne podejście. Mam silny lęk wysokości, który tutaj jest dobrze odżywiany. Miasto pozostaje jakieś 200 m w dole. Nie patrzę tam. Po pół godzinie wspinaczki pojawia się moment krytyczny. Jest nim krótki pionowy odcinek nad wysokim klifem, gdzie trzeba dodatkowo uważać na spadające odłamki. Pokonuję go i w końcu mogę odpocząć na małej łączce z pięknym widokiem na czterotysięczniki. To wynagrodzenie za trud. Podobno najgorsze mam już za sobą, ale to wcale nie jest prawdą.
Rozmawiam z grupą młodych Szwajcarów, chłopakami i dziewczynami, którzy opowiadają mi jak funkcjonuje ich kraj, w którym nie ma jednego oficjalnego języka. Część mieszkańców mówi po niemiecku, część po francusku, a pozostali po włosku. Żyją jednak wszyscy ze sobą w znakomitej harmonii. Nie ma między nimi konfliktów. Łączy ich wielka miłość do kraju i pieniędzy, które przywożą turyści.
Idziemy dalej. Trasa jest relaksująca. Spacerkiem schodzimy łagodnie z dół. Jestem przekonany, że tak będzie już do końca. Wtedy po lewej stronie wyłania się pionowa ściana, a na niej drabinka. Kolega – przewodnik zatrzymuje się przy niej. Jest poważny i znacząco patrzy mi w oczy. Nic nie mówi. Wiem o co mu chodzi. Odmawiam kategorycznie. Natomiast Jaśmina jest podekscytowana i chce tam wejść. Myśli mi się kotłują. Biorę za i przeciw. Oceniam ryzyko. Toczę ze sobą walkę. Przed nami sprawnie wspina się Amerykanin z Montany. Ostatecznie decyduję się wejść. Kolega zapewnia, że jedynie początkowy odcinek będzie trudny. Zagrywam wargi i wchodzę cztery piętra do góry po luźnej drabince. W połowie drogi zaczynają mdleć mi ręce. Przechodzę kryzys. Po chwili mobilizuję się i wchodzę do końca. Teraz mogę trochę odpocząć, ale to co widzę przed sobą jest przerażające. Dalsza trasa biegnie w bok po pionowej ścianie z niewielkimi wypustami naturalnymi lub dostawianymi. Na kilku odcinkach nie ma żadnych wypukłości skalnych. Doświadczony kolega sam kilkakrotnie stwierdza, że chyba zapomnieli czegoś dodać pod nogi. Ciężko jest iść. Ratuje nas jedynie dobra przyczepność podeszw butów do skał. Upał doskwiera. Idziemy tak przez około godzinę. Na koniec dwa piętra drabinką do góry i wyczerpani padamy na polance. Nikt nic nie mówi. Na obiad jem w McDonald’sie loda z dużą ilością orzechów. Na nic innego nie mam ochoty i niczego innego nie potrzebuję. Stres powoli odchodzi. Próbuję ogarnąć to, co przed chwilą doświadczyłem tam na górze.
Kilka dni wcześniej w miejscowości Saas Fee przechodziłem przez most rozpięty na wysokości 100 m nad pięknym potokiem. Nie mogłem podejść do barierki, aby spojrzeć w dół, bo robiło mi się słabo z powodu wysokości. Szedłem środkiem drogi, aby czuć się bezpiecznie. Teraz przechodzę przez ten sam most i bez problemów spoglądam w dół. Via Ferrata w Zermatt zabrała ode mnie lęk wysokości. Cieszę się z tego powodu, bo łatwiej jest mi teraz żyć. Ile innych lęków posiada człowiek, z którymi można by się rozprawić, aby go nie paraliżowały w codziennym funkcjonowaniu? Jest to tylko kwestia dobrania odpowiedniej terapii. Dla mnie były nią góry.
Pierwszym pragnienie jakie mam nazajutrz po przebudzeniu już w Polsce, to chęć wyjazdu do parku linowego i pokonanie najtrudniejszej trasy. Zaraz tam jadę razem z moją żoną. Będzie fajnie. Tym razem już bez lęku wysokości.
Maciek Strzyżewski
Wspaniała interpretacja gorskiego świata,ubarwiona zdjeciami,skojarzeniami i zadumą nad życie.Byłemw Alpach szwajcarskich,jechałem kolejką podobną.W gorach można odnaleść siebie w sobie. i wołać „życie-pozdrawiam
cie
PolubieniePolubienie