Z dala od biedy

Ktoś powiedział, że bieda to choroba. Nigdy na nią nie chorowałem. Pieniądze zawsze przy mnie były. Pojawiały się jako efekt uboczny moich pasji.

Gdy byłem dzieckiem pieniądze w zasadzie nie były potrzebne. W sklepach niewiele się znajdowało, a jedyne co potrzebowałem to lemoniadę w proszku i od czasu do czasu jakiś komiks jeżeli udało się go kupić. Więc miałem wszystko co potrzebowałem.

W 1984 nic nie wiedziałem o fotografii, a rok później łazienka służyła jako ciemnia, w której oddawałem się mojej nowej pasji oraz jak się wkrótce okazało, niezłemu zarobkowi. Kiedy brakowało mi pieniędzy na eklery z pobliskiej piekarni zabierałem do szkoły aparat i na przerwach robiłem koleżankom i kolegom zdjęcia. Dziewczyny kupowały je zawsze.

Moi koledzy, którzy także fotografowali byli bardziej zaradni. Potrafili kupić kwiaty i pójść do kościoła na czyjś ślub, potem złożyć państwu młodym życzenia i pójść na ich przyjęcie, najeść się i pstryknąć kilka rolek filmu. Potem szybko w łazience wywoływali zdjęcia i dostarczali je na wciąż trwającą imprezę. Te zdjęcia stawały się hitem wieczoru. Zawsze  były chętnie wykupywane, pomimo że na weselu obecny był zamówiony wcześniej profesjonalny fotograf.

Wkrótce kolega Tomasz, który dorabiał sobie w Ośrodku Pomocy Społecznej zapytał mnie czy nie chciałbym trochę zarobić zajmując się pewną starszą panią. Chętnie się zgodziłem.

Pani Hoppen kupowałem mleko i chleb, czasami myłem jej okna, a potem godzinami słuchałem jej przygód z Afryki oraz tych najciekawszych, przedwojennych. Moja podopieczna miała ponad 80 lat i pochodziła z bogatej szlacheckiej rodziny spod Warszawy.

Starsza pani pewnego dnia zaczęła opowiadać: „Pewnego dnia szłam sobie Krakowskim Przedmieściem. Patrzę, a tu Piłsudski jedzie. Wyciągnęłam aparat i zrobiłam mu kilka zdjęć. Ten kazał zatrzymać samochód. Wysiadł z niego i jak się na mnie z mordą nie wydarł. Toż to taki cham jakiego świat nie widział!” – starsza pani tak się wzburzyła tymi wspomnieniami, że aż zabolało ją serce i kazała mi przynieść szklankę wody.

A potem kontynuowała. „Ten Kiepura to był piękny mężczyzna. Ależ on miał głos. Jak śpiewał to ludzie płakali ze wzruszenia. Jako człowiek to był cham, straszny prostak. Wyobraź sobie, że na koncercie potrafił powiedzieć do widowni: I co wam jeszcze zaśpiewać?”. Nie rozumiałem niuansów z powodu, których starsza pani była tak bardzo wzburzona. Po prostu słuchałem i wyobrażałem sobie tych wszystkich ludzi w smokingach i wytwornych sukniach.

Dzięki pani Hoppen zainteresowałem się ludźmi starszymi. Od tej pory sam z siebie chodziłem do nich, aby posłuchać ich opowieści. Robię to do dzisiaj.

Tym razem Tomek zatrudnił się na poczcie i wkrótce ja tam pracowałem z tą różnicą, że on przy biurku, a ja biegałem po mieście roznosząc telegramy. Roznosiłem je kiedy miałem czas, ochotę lub brak pieniędzy.

Ucztą dla doręczycieli był Dzień Matki. Ludzie wysyłali wtedy tysiące telegramów. Ludzie zazwyczaj dawali napiwki. Czasami można było zarobić przyzwoite pieniądze. W Dzień Matki nawet Tomek roznosił telegramy.

Lubiłem chodzić na pocztę. Zawsze znajdowało się tam kilku doręczycieli, którzy snuli opowieści o przygodach z klientami. Taki jeden opowiadał szczególnie barwne historie. Był podobny do Woody Allena, tylko rudy. Wkrótce go wyrzucono, bo oszukiwał klientów. Wchodził im do mieszkania, siadał przy stole, prosił o herbatę, otwierał telegram, liczył słowa, a potem obliczał ile pieniędzy mają mu zapłacić lub Dzień Matki wręczał telegram, a potem opowiadał wzruszającą historię o tym jak cierpi po śmierci swojej matki, która tymczasem miała się świetnie robiąc dla niego w domu pierogi. Mówił do nich tak: „Pani to ma szczęście. Ma panią kto kochać, a u mnie już dwa lata będzie jak mamusia odeszła”. W tym momencie udawał, że płacze. Wtedy kobiety obsypywały go podarunkami i dodatkowymi napiwkami. Jego wyrzucono, a my z Tomkiem znaleźliśmy nowe zajęcie. Pod „Orbisem” Zaczęliśmy sprzedać książki wydawnictwa „Znaki Czasu”. Nie były wtedy potrzebne żadne pozwolenia. Nosiliśmy je w plecakach i rozkładaliśmy na stolikach turystycznych. Książki schodziły jak ciepłe bułki. Ludzie mieli pieniądze, ale nie mieli co za nie kupować więc przychodzili do nas. Dwa razy w tygodniu jeździliśmy z Tomkiem pociągiem do Warszawy po towar.

Ludzie nigdzie się nie spieszyli. Mieli czas więc często przychodzili do nas porozmawiać o życiu duchowym. Czasami miały miejsce zabawne rozmowy. Zapytałem pewnego człowieka: „Co pan sądzi na temat stworzenia?” Ten natychmiast odpowiedział: „Jeżeli chodzi o stworzenia to moim ulubionym stworzeniem jest Robaczek Świętojański, bo świeci pupą.”

Kiedyś sprzedając książki pod Orbisem próbowałem otworzyć butelkę bułgarskiego soku pomidorowego. Kapsle w tych butelkach były wyjątkowo twarde. Gdy tak od dłuższego czasu męczyłem się z butelką podszedł do mnie jakiś zataczający się człowiek z czerwonym nosem i otworzył mi ją w momencie kiedy ją dotknął. Byłem pod wrażeniem.

Tak minął mi czas do 19 roku życia. Potem wyjechaliśmy z Tomkiem do Warszawy na studia i rozpoczęliśmy zupełnie nowy, dorosły rozdział naszego życia. Od tamtych chwil minęło prawie 25 lat. Tomek został dyrektorem, a ja nauczycielem w naszej własnej szkole. Wciąż razem pracujemy. W chwilach wolnych w ramach relaksu wciąż sprzedajemy książki.

Maciek Strzyżewski

 

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s