Przed laty wiele zaryzykowałem, aby ostatecznie znacznie więcej zyskać.
Studia dobiegały końca. Wszyscy mieliśmy świadomość, że już wkrótce się rozjedziemy, a beztroski czas nauki odejdzie do przeszłości i nigdy już nie powróci. Trudno było się z tym pogodzić. Była połowa lat 90-tych.
Z Tomkiem i Mateuszem poznaliśmy się na WSTH w Podkowie Leśnej k. Warszawy. Studiowaliśmy teologię. Pewnego dnia Tomek rzucił pomysł: „Panowie stanowimy wyjątkowy zespół. Nie rozstawajmy się. Wspólnie możemy zrobić więcej niż każdy z nas osobno. Stwórzmy coś razem”.
Od tego momentu spotykaliśmy się, aby rozwijać marzeniami na temat przyszłości. Na miejsce pracy i zamieszkania wybraliśmy Kołobrzeg. Wkrótce wszyscy nasi znajomi i nieznajomi wiedzieli o naszych planach. Studenci i wykładowcy byli jednak powściągliwi w swoich reakcjach. Czekali i nie byli pewni, że to zrobimy.
Tuż przed wyjazdem zaczęła ogarniać mnie potężna niepewność. „A co się stanie jeżeli nam nie wyjdzie? Mam dobrą pracę i służbowe mieszkanie. Znają mnie tutaj i szanują. Dobrze zarabiam. Przez tyle lat wydeptałem tak wiele miejscowych dróg. Pracowałem z warszawskimi aktorami i znanymi sportowcami. Znałem naukowców z PAN-u. Czy to mądre to wszystko zostawić?” – dręczyły mnie myśli. Było jednak za późno, aby się wycofywać z danego słowa. Spakowałem swoje rzeczy w kartony. Nigdy wcześniej nie byłem w Kołobrzegu.
Wyjazd. Kilka razy podchodziłem do konduktora, aby mi wypisał bilet, ale ten aż do samego końca zwlekał. Wtedy zaprosił mnie do swojego przedziału i zapytał:
– Czy wie pan co to znaczy PKP?
– Tak mi się wydaje – odpowiedziałem.
– Płać Konduktorowi Połowę i nie musimy nic wypisywać.
– W takim razie niech pan wypisze. Chcę zapłacić całość.
– Ale przecież nikt nas nie widzi. – odpowiedział zmieszany.
– Myli się pan. Zawsze Ktoś nas widzi.
Przez pierwsze dwa miesiące we trzy małżeństwa mieszkaliśmy w małym dwupokojowym mieszkanku. Było wspaniale. Wspólne posiłki, wspólne rozmowy, wspólne marzenia. Nie mieliśmy ani jednej kłótni. Przepełniał nas nastoletni entuzjazm pomimo, że mieliśmy już po blisko 30 lat.
Plan był taki: założyć szkołę językową, aby mieć z czego żyć oraz założyć kościół, taki do którego mielibyśmy ochotę chodzić.
Początek pracy. Tomek na swoim archaicznym laptopie zrobił ulotkę reklamową, która była jeszcze bardziej archaiczna niż jego komputer. Zapoznana dziewczyna tanio powieliła ją nam na ksero. Podczas przerw chodziliśmy pod szkoły, aby rozdawać ulotki uczniom. Brali. Gdy w jednej szkole kończyła się przerwa, biegliśmy pod inną i tam rozdawaliśmy następne. Potem czekaliśmy w napięciu w mieszkaniu Tomka.
Zadzwonił pierwszy telefon. „Tak. Mamy taką grupę. Taką grupę też mamy” – odpowiadał pewnym głosem Tomek, który znał się na zarządzaniu firmą. Potem zadzwonił następny telefon i kolejne. Wkrótce w zeszycie mieliśmy kilka stron nazwisk. Na ulotce był podany jedynie numer telefonu do naszego mieszkania.
W jednej ze szkół wynajęliśmy salę, w której zrobiliśmy spotkanie organizacyjne. Wpłynęły pierwsze pieniądze. W końcu mieliśmy pieniądze rachunki i piętrzące się wydatki. W pierwszym roku zapisało się 70 uczniów. Dwa lata później wynajęliśmy biuro dla szkoły i zaczęliśmy sprowadzać nauczycieli z Anglii, USA i Australii. Oferowaliśmy bardzo skuteczny program nauczania. Ludzie szybko zaczynali mówić po angielsku. Wieść się niosła. Po pięciu latach mieliśmy 42 grupy, 23 nauczycieli i 500 uczniów. Staliśmy się właścicielami jednej z największych szkół na Pomorzu.
Nietypowi klienci. Pewnego dnia zgłosiło się do nas Wojsko Polskie, abyśmy przygotowywali ich kadrę do obecności w NATO. Uczyliśmy oficerów wszelkich rodzajów wojsk, w tym dowódców kutrów torpedowych do zwalczania łodzi podwodnych. Znaliśmy wszystkich. W urzędzie miasta prezydenta Kołobrzegu uczyłem w jego własnym gabinecie.
W ciągu kilku lat zarobiliśmy wystarczająco pieniędzy, aby kupić samochody, biuro dla szkoły w ekskluzywnej kamienicy na starówce, a w końcu budynek dla szkoły i kościoła, o którym marzyliśmy. Założenie szkoły kosztowało nas równo 100 zł.
Zakładanie kościoła. Zbudowanie kościoła też się powiodło. Obecnie przychodzi do niego ok. 60 osób, które realizują swoje potrzeby duchowe w kameralnym gronie przyjaciół. Nabożeństwa nie posiadają żadnej liturgii. Uczestnicy po prostu czytają Biblię i dyskutują na temat tego co przeczytali. Każdy może zabierać głos, goście też. Jest dużo muzyki. Kazania, w większości przypadków, wygłaszają wyznawcy. Nie ma spowiedzi. Do chrztu przystępują tylko osoby świadome swojej decyzji. Zebrani modlą się własnymi słowami. Nie ma żadnych regułek, Prawie co tydzień jest wspólny posiłek. Wyraźnie widać, że ci ludzie się lubią. Spotykają się nie tylko na cotygodniowych nabożeństwach, ale także na mniejszych spotkaniach domowych w tygodniu. Jest to nawiązanie do modelu jaki obowiązywał wśród pierwszych chrześcijan. Czasami przychodzą osoby, które doświadczają różnych życiowych zawirowań: narkomani z dworca, prostytutki, a nawet gangsterzy. Ponieważ panuje życzliwa atmosfera mogą się otworzyć. Czasami zmieniają swoje życie.
Życie zweryfikowało. Dobrze, że odważyliśmy się wyjechać z miejsca, w którym było nam naprawdę wygodnie. Nikt nie mógł dać zagwarantować, że nasze marzenia spełnią się. Teraz wiemy, że gdybyśmy wtedy nie spróbowali t stracilibyśmy życiową szansę, być może jedyną w życiu.
Maciek Strzyżewski