Wokół nas żyją ludzie, których brak zauważamy często dopiero wtedy, gdy jest już za późno.
Syn swojej matki
Po środku PRL-owskiego osiedla, jeszcze kilka miesięcy temu, stał mały, przedwojenny domek, który kiedyś był jednym z wielu na tej ulicy. Wciąż jeszcze istnieje droga z „kocich łbów”, przy której te domy stały.
Mieszkał w nim ze swoją mamą Stasiu, dobry człowiek. Należał do tych, którzy nie nadają się ani do małżeństwa, ani do systematycznej pracy. Miał ok. 60. lat. Często przesiadywał przed domem ze swoją mamą na zbitej z desek ławce. Przed nimi znajdowało się kilka metrów kwadratowych ogródka, który miasto pozostawiło im na pamiątkę po lepszych dla nich czasach. Wokół domu zawsze biegała gromada rozkrzyczanych, osiedlowych dzieci oraz parkowały coraz to nowsze samochody ludzi, którym udało się znaleźć swoje miejsce w nowej Polsce. Na blokowiskowej pustyni dom Stasia był niczym oaza, w której czas się zatrzymał.
Stasia nie trzeba było długo szukać. Zawsze był w pobliżu, uśmiechnięty i gotowy, aby powiedzieć komplement. Pewna starsza pani miała do niego słabość. Czasami specjalnie dla niego gotowała zupę. Odwdzięczał się jej uśmiechem i piwoniami ze swojego ogródka.
Pewnego razu Stasiu zachorował i zmarł. Wkrótce odeszła też jego mama. Ich dom został zburzony. Na zatłoczonym osiedlu przybyło kilka miejsc parkingowych.
Nie wiem czy Stasiu czegoś w życiu dokonał. Nie wiem czy jego życie komuś na coś się przydało. Wiem natomiast, że w jakiś sposób go brakuje. Być może jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy go teraz wspominają. Myślę, że jest to ważne, zarówno dla niego, jak i dla nas.
Cicha dobroć
Gienka spotkałem w kościele. Siedział w ławce pod oknem. Rzadko się odzywał, ale zawsze łagodnie się uśmiechał. Miał ponad 70 lat. Nigdy z nim nie rozmawiałem, ale jego obecność sprawiała mi radość. Pewnego razu Gienek nie pojawił się na spotkaniu. Zaniepokoiłem się. Gdy przyszedł tydzień później, ulżyło mi i po raz pierwszy z nim porozmawiałem.
Życie, Gienek, spędził na wsi. Dawniej pracował jako operator projektora, z którym objeżdżał w okresie PRL-u wioski pokazując ludziom filmy i kroniki filmowe. Gdy się pojawiał schodzili się wszyscy. Seanse w remizie były zawsze wielkim wydarzeniem kulturalnym, znacznie większym niż dzisiejsze pójście do multipeksu. Gienek niósł ludziom radość otwierając przed nimi okno na świat w czasach, gdy nie było jeszcze TV ani internetu.
Gdy pewnego razu mój przyjaciel nie miał jak dostać się na obóz koła Drawska Pomorskiego. Gienek, pomimo swojego wieku, zaoferował mu pomoc. Jego Trabant był zawsze sprawny i czysty. Przez wiele godzin jechali z prędkością 40 km na godzinę, ale w końcu dojechali.
Gdy Gienek zachorował, z Frankiem pojechaliśmy go odwiedzić. Bardzo się ucieszył. Zaparzył nam herbaty i przyniósł jakieś ciastka. Mówił, że jest bardzo słaby i czuje jak uchodzą z niego siły. Na szczęście mógł chodzić. Uścisnęliśmy go na pożegnanie. Byliśmy ostatnimi osobami, które go widziały, gdyż kilka godzin później Gienek zmarł. Minęło wiele lat od tamtego czasu, ale gdy spotykamy się z Frankiem wciąż wspominamy tego cichego, skromnego człowieka, który z jakiegoś powodu zapisał się w naszych sercach.
Uśmiech, który przetrwał
Aśka była dziewczyną mojego kolegi z liceum. Mieszkała na przeciwko mnie. Dopiero co ukończyła studia i rozpoczęła pracę w szkole. Uwielbiała dzieciaki, które uczyła. Często rozmawialiśmy ze sobą i bardzo się lubiliśmy. Czasami zastanawiałem się czy mój kolega nie był zazdrosny, gdyż spędzałem z nią chyba więcej czasu niż on. Miała piękny uśmiech i potężną siłę życiową.
Julek i Asia w końcu pobrali się. Dziewczyna zaszła w ciążę. Bardzo cieszyła się z tego powodu, ale czym więcej czasu mijało tym więcej pojawiało się w niej lęków. Miesiąc przed porodem bardzo płakała, bo czuła, że wydarzy się coś niedobrego. Pocieszałem ją jak mogłem. Uspokajała się wtedy. Wkrótce wyjechałem za granicę .
Gdy siedziałem przy biurku w moim pokoju w Waszyngtonie i pisałem dziennik, dostałem telefon z informacją, że Asia nie żyje. Zmarła podczas porodu. Dziecko przeżyło. Jedną z pierwszych rzeczy jakie zrobiłem po powrocie do Polski to poszedłem na cmentarz. Ciężko było patrzeć na grób osoby, którą ostatnio widziałem jako żywą i energiczną, a teraz ze łzami czytałem: „Joanna B., 16 marca 1968 – 9 lipca 1992”. Miała tylko 24 lata. Obok daty znajdowało się zdjęcie z jej uśmiechniętą twarzą. Nie zdążyła podzielić się swoją energią z innymi. Nie zdążyła nawet zobaczyć swojej córeczki. Minęły się w drodze.
Życie toczy się jednak dalej. Julek przyniósł ze szpitala małą dziewczynkę, dla której od tamtej chwili stał się ojcem i matką. Spisał się, bo dziewczynka wyrosła na piękną, mądrą kobietę, która nosi ten sam uśmiech co matka.
Cieszmy się, szanujmy i zachwycajmy się także zwykłymi ludźmi, których historia nie będzie oceniała, ani nie wystawi im pomników. W dalszym ciągu są oni cenni i niepowtarzalni. Dzięki pamięci o nich kiedy już odejdą będziemy bogatsi i szlachetniejsi.
Maciek Strzyżewski