Reakcja znajomych i rodziny na wieść o moim wyjeździe do Afryki zaczęła mnie wbijać w przekonanie, że wkrótce dokonam czegoś znaczącego dla mojego kraju. Jakież było moje zdziwienie kiedy w Jumbo Jecie, lecącym do Nairobii, nie było ani jednego wolnego miejsca.
W Nairobi przywitały nas tłumy elegancko ubranych, z gracją poruszających się pracowników lotniska. Moją pierwszą uwagę zwrócili ci właśnie pracownicy. Przez sześć godzin oczekiwania na następny samolot przyglądałem się im i próbowałem ustalić czym dokładnie tak wielka rzesza ludzi się zajmuje. Ostatecznie stwierdziłem, że niczym za co należałoby pobierać wynagrodzenie. Podrywali koleżanki z pracy, opowiadali żarty przez krótkofalówki i nieustannie poprawiali garnitury. Jedynymi ludźmi, którzy cokolwiek robili byli sprzątacze z miotłami. Czasami coś zamiatali. Swoimi spostrzeżeniami podzieliłem się z oczekującą na samolot do Tanzanii murzynką. Ta uśmiechnęła się ze zrozumieniem i powiedziała: „Taka jest Afryka”.
Ostatnie pół godziny przed odlotem było dla pasażerów bardzo nerwowych. Dwudziestu pracowników odprawiało trzydziestu pasażerów i panowało przy tym takie zamieszanie, że nie byłem pewien czy ja i trzy inne osoby, którzy staliśmy na końcu, dostaniemy się na pokład samolotu. Dla porównania na lotnisku w Berlinie przez pół godziny trzy osoby odprawiły ponad sto osób.
Minęły ostatnie dwie godziny mojej podróży i w końcu po 40 godzinach od wyjścia z domu dotarłem do stolicy Zambii, Lusaki. Teraz miałem odbyć rozmowę z oficerami imigracyjnymi. Nie mieli na sobie mundurów i wyglądali na osiemnastolatków, którzy właśnie skończyli jeździć na deskorolkach. To od nich zależało czy dostanę wizę. Denerwowałem się, bo na lotnisku w Berlinie nie chcieli mnie wpuścić do samolotu do Londynu twierdząc, że potrzebuję wizę do Zambii. Przekonywałem ich stanowczo, że jej nie potrzebuję, chociaż nie mogłem sobie przypomnieć skąd taką informację posiadałem. Życie miało zaraz to zweryfikować.
– Na jak długo Pan przyjechał? Po co Pan przyjechał? Skąd Pan przyjechał? Co to w ogóle za paszport? Polski? Czy Pan wie, że dzisiaj Polska grała z Portugalią? Mecz był fatalny. Wasza drużyna musi więcej atakować! To był kiepski mecz. Jak Pan wróci do kraju to musi Pan coś w tej sprawie zrobić. Tak nie można grać. Niedobrze. Wiza będzie kosztowała $25. Czy Pan się zgadza? – pytali. Z radością się zgodziłem. Chciałem już odejść, ale nie mogłem, bo oficerowie wciąż trzymali mój paszport i rozmawiali ze sobą o meczu, a po chwili dołączyło do nich jeszcze dwóch innych z zaplecza, którzy kontynuować ten wątek. W długim ciągu pasażerów stałem jako jeden z pierwszych i było mi bardzo głupio. W końcu zapłaciłem i odszedłem szczęśliwy, że obyło się bez problemów. Mężczyzna za mną za wizę zapłacił $50.
Steven, Amerykanin, który przyjechał po mnie na lotnisko rozpoczął nasze spotkanie od pytania: „Słyszałeś o tym jak fatalnie Polska przegrała dzisiaj mecz z Portugalią?”. Płacąc za parking strażnik z budki zainteresował się skąd jestem. Gdy usłyszał, że z Polski natychmiast nawiązał do meczu i złapał się za głowę.
Na kolację zjadłem awokado wielkości małego ananasa i poszedłem spać.
Oaza na pustyni
Znalazłem się na farmie Riverside leżącej przy jednej z niewielu dróg krajowych, która biegnie z Kairu w Egipcie do Kapsztadu w RPA. Jakieś 30 lat wcześniej do Zambii przyleciał dr Foster i za własne pieniądze kupił duży kawałek ziemi, który zamienił w jeden z najpiękniejszych obecnie zakątków kraju. Stworzył tutaj oazę. Podczas, gdy w zimie cały kraj wskutek braku deszczu zamienia się w pustynię, farma Riverside tryska fontannami wody, życiem i uśmiechem. Większość z ponad 400 ha ziemi pokrywa plantacja bananów, resztę porastają drzewa pomarańczowe, mandarynki, papaje, awokado, brokuły oraz bakłażany.
Na farmie mieszka stu pracowników, a dwustu każdego dnia dochodzi, czasami idąc przez dwie godziny rano, a potem przez dwie po południu wracając zazwyczaj w skwarze. Są to nieliczne w kraju osoby, które otrzymują regularne zarobki, a ich rodziny mają zapewnioną opiekę medyczną i dostęp do nauki. Sto dwadzieścia dorosłych osób zdobywa tam umiejętności zawodowe. Ok. 2000 osób żyje dzięki tej instytucji. Są szczęściarzami, bo 85% ludzi w Zambii jest bezrobotnych.
Instytucja powstała, aby nieść praktyczną pomoc ludziom. Misjonarzami są ludzie z różnych krajów, którzy przyjeżdżają tam zwykle na kilka lat wraz ze swoimi rodzinami. Spotykam przystojnego Amerykanina, Allyna, który przebywa na farmie już od osiemnastu lat i odpowiada za projekty budowlane. Najmłodszymi misjonarzami są studenci, a także uczniowie szkół średnich, którzy biorą sobie urlop dziekański i przyjeżdżają na rok, aby pomagać i uczyć się życia. W ten sposób bardzo często przeżywają największą przygodę swojego życia, podczas której poznają siebie i podejmują decyzję co chcieliby robić w przyszłości.
Na farmie znajduje się szkoła dla dzieci i dla dorosłych, gdzie mężczyźni uczą się stolarstwa, budownictwa i uprawy ziemi, a kobiety uczą się szyć. Znajduję się tam też szkoła biblijna szkoląca misjonarzy, którzy obchodzą wszystkie wioski i zakładają w nich kościoły. Każdego roku misjonarze z Riverside chrzczą ok. 1500 osób.
W odludnych miejscach kraju młodzi wolontariusze z farmy obsługują cztery kliniki i regularnie od ośmiu lat się nimi opiekują. Gdy przyjeżdżają ich Toyoty Land Cruisery, z odległych wiosek schodzą się matki ze swoimi pociechami. Rozpoczyna się ważenie, mierzenie, szczepienie i rozdawanie żywności. Kilkadziesiąt kobiet zawsze jest w ciąży. Misjonarze robią im testy, uczą opieki nad noworodkami, zasad higieny oraz antykoncepcji. Często proste, a dla nas oczywiste wskazówki, ratują tym ludziom życie. Wskaźniki są dramatyczne. 30% społeczeństwa nosi wirusa HIV. Wiele noworodków umiera.
Niepotrzebnie zabrałem ze sobą tak dużo mydła, proszku do prania oraz szamponu. W najbliższym sklepie mogę dostać to wszystko. Kupowanie warzyw i owoców w Zambii jest wielką przyjemnością. W przeliczeniu: 1 kg pomarańczy kosztuje 10 gr, 1 kg bananów – 5 gr, 1 kg awokado – 1,20 zł, 1 kg arbuza – 50 gr.
Życie w lepiance
Jest czerwiec. Od marca nie spadła w tym kraju ani jedna kropla deszczu i nie spadnie aż do października. Ziemia jest wyschnięta. Nasuwa się pytanie: Jak można żyć w takich warunkach? Ludzie mieszkają w glinianych lepiankach bez wody i prądu. Śpią na matach na twardych glinianych podłogach, a pomimo tego zawsze widać białe zęby na ich uśmiechniętych twarzach. Pomimo, że bez mebli, łazienek i kuchni ich życie wypełnione jest radością i optymizmem. Może nie wiedzą, że można mieć więcej? Często zadawali mi pytanie: Czy ludzie w Polsce są biedni? Nie wiedziałem co odpowiedzieć.
Ludzie w Zambii nie jedzą ziemniaków, ani chleba. Są dla nich zbyt drogie. Podstawą wyżywienia jest shima (potrawa z kaszy kukurydzianej). Gdy jej zabraknie ludzie umierają.
Dzieci nie mają psów, ani kotów, ale za to mają małpy, kobry i pytony. Pomimo braku telewizji nie nudzi się im. W pobliskiej rzece Kafue żyją krokodyle i hipopotamy. Codzienna szkoła przetrwania wygrywa pod względem atrakcyjności z gadżetami elektronicznymi. Znalazłem wielką przyjemność w rozmowach z nimi. Nie mają zabawek, a umieją się bawić jak nikt inny. Z wielką pasją przez długie godziny robią misternie wypracowane samochody z drutu i piłki w worków foliowych. Bardzo lubią śpiewać. Nie cierpią na ADHD czyli tak często występujący wśród dzieci zachodu zespół hiperaktywności i braku uwagi, który zdecydowanie jest owocem życia w naszej cywilizacji.
Według sugestii gospodarzy, którzy mnie zaprosili nie zaszczepiłem się. Choroby, na które można szczepią w Polsce rzadko występują w Zambii. Natomiast faktyczny problem stanowi malaria, ale na nią nie ma szczepionek. Są dostępne jedynie środki profilaktyczne, lecz w skutek dużej ilości odmian tej choroby trudno jest dobrać właściwy; po drugie wiele z nich ma silne działanie uboczne.
Malaria jest roznoszona przez samice komara widliszka, które uaktywniają się po zmroku. Długie rękawy oraz spraje na owady są wystarczającą ochroną. W nocy konieczne jest spanie pod moskitierą. Nikt z ponad stu gości, którzy przyjechali na farmę nie zachorował. Zmarło natomiast trzech miejscowych.
Naturalny cud świata
Konferencja, na którą jestem zaproszony jest dobrze zorganizowana. Uczestnikom oprócz świetnych wykładów dano także niepowtarzalną możliwość zobaczenia jednego z siedmiu naturalnych cudów świata – słynnych Wodospadów Wiktorii na rzece Zambezi. Są one najważniejszym pomnikiem przyrody w Afryce Południowej. W górnym biegu rzeka płynie powoli przez szeroką, płytką dolinę, gdzie w pewnym momencie przeciska się przez zagradzającą jej drogę głęboką rozpadlinę skalną, formując wodospady. W odległości 50 km można dostrzec unoszącą się w powietrzu na wysokość 300 m chmurę pyłu wodnego. Ludność tubylcza nazywa je w swoim języku „Mosi-oa tunya” co znaczy „dym, który grzmi”. Z daleka słychać łoskot przetaczającej się wody.
Obszar wokół Zambezi, największej zarybionej rzeki Afryki, do dzisiaj pozostał nietknięty przez cywilizację. Przez środek grzmiących potoków przebiega granica między Zimbabwe i Zambią. Łącznikiem pomiędzy krajami jest most wznoszący się na wysokości 111 m, wybudowany jeszcze przez Anglików w 1915 roku.
Wodospady oglądamy w dzień, a potem wracamy do nich jeszcze w nocy. Obszar jest ogrodzony i strzeżony, w nocy zamknięty. Przez dwie godziny namawiamy strażnika, aby nas wpuścił. Zdecydowanie odmawia, ale mój kolega z Meksyku jest bardzo przekonywujący. W końcu się zgadza i możemy wejść, by podziwiać rzadkie zjawisko, które występuje tylko raz w miesiącu – tęczę podczas pełni księżyca. Podczas, gdy niebo jest barwy szaro-niebieskiej na jego tle rysują się wyraźne, kolorowe pasy.
Na safari
Drugą wielką atrakcją jest wyjazd na safari do Parku Narodowego Hwange w Zimbabwe. Na powierzchni 14 tysięcy kilometrów kwadratowych mieszkają wszelkie gatunki antylop, bawoły, małpy, zebry, żyrafy, hipopotamy, krokodyle, nosorożce, słonie oraz mnóstwo innych gatunków zwierząt, a w szczególności ptaków. Camping z eleganckimi klimatyzowanymi domkami jest ogrodzony podwójnym płotem pod napięciem. Do takich środków bezpieczeństwa zmusza niewiarygodna ilość dzikiej zwierzyny.
Safari polega na podróżowaniu samochodem terenowym po sawannie z aparatem fotograficznym lub kamerą w pogotowiu, a potem na przesiadywaniu w restauracji, dzieląc się swoimi wrażeniami i zapoznając ludzi z całego świata.
Osoby zmęczone jazdą samochodem mogą pójść na piesze safari z przewodnikiem. To wielka atrakcja iść o zmroku w nadziei, że zaraz gdzieś w trawie zobaczy się lwa. W Hwange żyje ich tysiąc. Niestety nie spotykamy żadnego, ale tuż przed nami chodzą żyjące na wolności żyrafy i zebry. Z kolei w całym parku mieszka tylko siedem nosorożców i te udaje nam się spotkać.
Podczas przejażdżek nie wolno wysiadać z samochodu. Może to być niebezpieczne. Samochód, którym jadę ma z tyłu ślady pazurów lwa, który się rzucił w pogoń za pasażerem, który podczas poprzedniego safari na chwilę wysiadł, aby z wygodniejszej pozycji porobić ładne pamiątkowe zdjęcia.
Zdecydowanie najlepszy widok rozciąga się z drewnianych krytych dachem tarasów, stojących przy wodopojach. Stąd, z odległości 20 m, można obserwować zwierzęta, które przychodzą zaspokoić swoje pragnienie. Pewnego dnia zmęczony jeżdżeniem samochodem przez kilka godzin na zostaję na jednym z takich tarasów, sam po środku sawanny.
Na brzegu dużego oczka wodnego leżą w bezruchu dwa krokodyle. W pobliżu harcuje około pięćdziesięciu pawianów. Małe wchodzą mamom na głowy i wygłupiają się. Z wody wystają oczy hipopotama. Trzy żyrafy stają w rozkroku, aby ich długie szyje mogły sięgnąć wody. Pojawiają się także trzy zebry. Wówczas na horyzoncie widzę chmurę kurzu. Z niej wyłaniają się okrągłości większe i mniejsze. Słonie. Pochodowi nie ma końca. Wtedy z drugiej strony pojawia się podobna chmura i z trzeciej kolejna. W ciągu 30 minut przychodzi sto sześćdziesiąt słoni. Jest godzina 17:00. Widok jest poruszający. Jeden ze słoni uderza trąbą leżącego na brzegu krokodyla tak, że tamten ucieka do wody.
Słoniątka, gdy się rodzą już na wstępie nie są malutkie, bo ważą 150 kg. Chodzą między przednimi nogami mamy. Dorosły słoń jednorazowo wypija 160 l wody.
Gdy tak wszystkie zwierzęta zaspokajają swoje pragnienie, wśród słoni pojawia się poruszenie. Nadchodzą dwa bawoły. Gdy są blisko stada słoni, ani trochę nie zwalniają. Słonie rozstępują się, tworząc przejście do wodopoju. Bawoły dostojnie przechodzą pomiędzy nimi. Piją wodę, a słonie czekają aż te skończą i odejdą. Oczy hipopotama wciąż pozostają nieruchome.
W drodze powrotnej nasz samochód nieoczekiwanie znajduje się pośrodku stada słoni. Gdy próbujemy ruszyć do przodu robi się niebezpiecznie. Przewodnik stada staje naprzeciwko nas. Ma podniesione uszy i trąbę. To nie dobry znak. Nasza terenowa Toyota jest przy nim malutka. Kierowcy udaje się z piskiem opon wycofać w lukę, która na chwilę powstaje pomiędzy słoniami. Pasażerowie jeszcze przez jakiś czas siedzą przerażeni i nic nie mówią. Osoby z innych samochodów, które widzą to zdarzenie mówią, że groźnie to wyglądało.
Zaduma nad Afryką
Siedząc w nastrojowej restauracji w widokiem na sawannę obserwuję licznych turystów, którzy tak bardzo cenią piękno, że jadą przez pół świata i wydają mnóstwo pieniędzy, aby cieszyć się bogactwem przyrody.
Największe wrażenie w Afryce robią na mnie baobaby, olbrzymie drzewa wyglądające jak gdyby ktoś posadził je do góry korzeniami. Według legendy tak się właśnie stało. To one są dla mnie symbolem Afryki, twórcami magicznej atmosfery. Niestety nie udaje mi się spędzić przy nich zbyt wiele czasu, gdyż pasażerowie z samochodu, którym jadę, chcą jechać dalej, by oglądać kolejne atrakcje tego niezwykłego kontynentu.
Maciek Strzyżewski